— Właśnie. Więc podpisz, ot tu!...
Podsunął dużą książkę, roztwartą na stronicy, zatytułowanej „Józef Gawar“ i podał mu pióro. Józef miał na języku uwagę, że tylko rubla kazał przepisać na Musiałowskiego, lecz tak był ucieszony przesyłką, widocznie przysłaną przez matkę, tak śpieszył się, aby ją czem prędzej odebrać i obejrzeć swobodnie u siebie w celi, że podpisał, nie czytając nawet kilku wierszy objaśnienia, dołączonych do paru cyfr.
Kapitan natychmiast odebrał książkę i kiwnął głową.
— Możesz pan odejść!
— A posyłkę?...
— Posyłkę panu przyniosą!...
— I nic więcej?
— Nic!...
Gawar stał chwilę zdumiony i o mało się sam nie zapytał o zatarg nocny, ale wporę się wstrzymał:
— Widocznie wachmistrz się nie skarżył!... Jakże tu protestować! — błysnęło mu w myśli.
Naczelnik więzienia wstał i patrzał na niego uważnie z poza opuszczonych na koniec nosa okularów; żandarm, który go przyprowadził, przystąpił bliżej.
— Wyprowadzić!... — mruknął naczelnik.
— Pójdziemy!
Chłopiec opuścił głowę i raz jeszcze rzucił okiem na posyłkę z domu i poszedł ku drzwiom.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/157
Ta strona została przepisana.