Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/162

Ta strona została przepisana.

Żandarm umilkł zdziwiony, gniew zjeżył mu rude wąsy, a w wyłupiastych, zielonych oczach wężowe zamigotały błyski. Splunął i odwrócił się, mrucząc.
— Tyż... pan... bachor przeklęty... polskie szczenię!...
W Józefie krew zawrzała. Nie zdając sobie sprawy, co robi, postąpił krok naprzód, lecz wachmistrz, cofając się tyłem, już próg przekroczył i drzwi za nim zamknęły się cicho.
— Tak, był cichy!... A teraz wciąż na okno łazi i nawet stukać próbuje!... Ktoś go uczy, ktoś go buntuje!... — słyszał, jak szeptał dyżurny żandarm.
— A ty co?... Śpisz, nie pilnujesz?... A?!... Złap, a już zadam mu bobu!... — odgrażał się, sapiąc dość głośno, wachmistrz.
Gawar tym razem nie wziął tej pogróżki wcale do serca.
W chwilkę potem usłyszał leciuchne, jak brzęczenie komara, stukanie o ścianę w przeciwległym drzwiom rogu celi. Odpowiedział, stukając guzikiem, który odpruł w tym celu od ubrania.
Po wymianie zwykłych: kto? za co? kiedy? dostał tajemniczą odpowiedź: „uważaj o zmroku“ i stukanie się przerwało.
W samą porę, bo zawzięty nań korytarzowy żandarm już go podpatrywał przez uchylone we drzwiach bez szmeru okienko. Józef z rękami w kieszeni udał, że ogląda ścianę.