wpół zduszonego wieźli, nie pozwalając mu ani się ruszyć, ani wyjrzeć. Nic nie widział, domyślał się tylko z turkotu i trzęsienia dorożki, że źle brukowaną jadą ulicą, zapewne drogą zamiejską. Następnie po migających się w równych odstępach światłach zmiarkował się, że wjechali nareszcie na ulice Warszawy, a po równiejszym bruku, że mijają lepsze ulice. Wkońcu skręcili do bramy jakiegoś domu, gdzie kazano mu wysiąść i iść przed siebie.
Wkrótce Józef znalazł się w małym pokoiku, przylegającym do większej sali. Wśród gołych ścian, przed zakratowanem oknem, wrychodzącem na ciemne podwórko, stało jedno jedyne krzesło wiedeńskie.
Mdlę światło wpadało z przedpokoju przez duże szyby, umieszczone nad framugą drzwi. Z głębi dolatywały stłumione głosy i szmery i do przedpokoju co chwila wchodzili i wychodzili stamtąd ludzie, brzęczały ostrogi i szable.
Józef usiadł na krześle i zamyślił się:
— Coś nowego!... Bo nawet gdyby to był szpieg, to nic przecież nie napisałem mu takiego!...
Był mocno podniecony, a z trudem wstrzymywał nerwowe ziewanie i zimny, przykry pot zwilżył mu czoło i dłonie.
— Co u licha, czego mam się bać?... Gorzej nie będzie, niż było... — dodawał sobie odwagi, ale nadaremno.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/169
Ta strona została przepisana.