z nieprzezwyciężoną mocą, opierał się całem ciałem o ścianę i, stojąc, zasypiał momentalnie.
— Nu, nu!... Nie śpij!... Nie wolno!... — budził go głuchy, potworny głos i bolesne wstrząsanie za ramię wyciągało go z słodkiego niebytu.
Doszedł do tego, że, chodząc wolno, spał z otwartemi oczami.
Zawitał dzień, zmienił się żandarm. Więźniowi przyniesiono śniadanie: kubek herbaty i kawał pytlowego chleba. Gawar zjadł wszystko do kruszynki i usiadł na ziemi pokrzepiony, odświeżony. Wesołem spojrzeniem obrzucił wyprostowanego przy drzwiach żandarma i pomyślał:
— A co? Coście wzięli? Nie powiem, choćbyście mnie tu sto lat trzymali... Ale mogą mi nie dawać jeść!... W takim razie co? Ha, co zawczasu się martwić!... Zobaczymy...
Aby się rozerwać, zaczął rozmyślać o tem, co teraz w domu robią...
— Ojciec pewnie podmiata podwórko. Widział, jak pokręcone reumatyzmem ręce ojca z trudem obracają miotłą. Serce rwało się w nim, aby mu dopomóc. Cóż, kiedy zwykle szedł wtedy do szkoły... Matki już nie było, wyszła na targ... W święta jedynie pomagał im, choć wtedy matka zmuszała go spać dłużej, powtarzając: śpij, śpij, wypocznij!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Obudziło go jakieś srogie, tamujące oddech zimno, zerwał się, chciał podnieść z ziemi, ale