nie mógł. Żandarm chylił się nad nim z karafką w ręku, lał mu wodę na głowę, a jednocześnie kopał nogą:
— A to śpi!... Powiedziane: nie wolno! Leję, leję, a on śp!...
Chłopak uchylił się od potoku wody i porwał szybko na nogi.
— Co robicie?! Nie wolno lać!
— Ha! — roześmiał się żandarm. — Nam to wolno, a wam to nie wolno! Ja mam rozkaz!
Drżąc z zimna i gniewu, usiłował Józef strząsnąć wodę z włosów, z ubrania, wytrzeć rękawem i osuszyć jej potoki, płynące po twarzy. Lodowate żmijki wilgoci przedostały się wszakże za kołnierz i płynęły po gołem ciele, przenikając aż do butów. Aby się rozgrzać, zaczął znowu chodzić, posępny i zdeterminowany.
— Jak mi jeszcze raz co takiego zrobi, to mu wyrwę karafkę i palnę mu nią w łeb...
Nie doszło jednak do tego, gdyż wkrótce potem drzwi się otwarły i ukazał się na progu wyświeżony oficer żandarmski. Od wywczasowanej, zdrowej jego figury biła radość życia i zapach perfum.
— Cóż, młodzieńcze, jakże się czujesz?
Gawar nie odpowiadał, mierząc go posępnem spojrzeniem przekrwionych oczu.
— A to co? — spytał nagle oficer, przenosząc oczy na podłogę i wskazując na kałużę wody.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/176
Ta strona została przepisana.