Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/180

Ta strona została przepisana.

myślał wtedy, po raz który niewiadomo, wszystkie swoje przygody, wszystkie odpowiedzi, jakie dał żandarmom, wszystkie sztuczki, jakich używali, aby wydostać od niego zeznanie, uśmiechnął się dumnie i powrócił myślą do rodziców. Usnął, wzdychając, ogarnięty tęsknotą i pragnieniem dowiedzenia się, co się tam u nich dzieje.
— Żeby choć liścik maluchny, parę słów!... — marzył.
Nic ruszono go tej nocy, nie ruszono go nawet na przyszłą noc, a na trzeci dzień dostał istotnie liścik maluchny, parę słów... od matki. Popatrzył nań z zabobonną trwogą, nie śmiąc czytać!... Zapragnął i oto jest?... Coś się zaczyna dziać innego, lepszego! Nic w liście zresztą nie było prócz zwykłych „jesteśmy zdrowi“... „staraj się, synu, nie przeziębić“... „posłałam ci bieliznę“... „całuję cię i błogosławię wraz z ojcem“...
Ta wieść ze świata wstrząsnęła nim głęboko, do bolu prawie, poczem błoga radość wypełniła mu piersi na długo. Nawet na żandarmów spoglądał tego dnia życzliwiej. Spotkała go jednocześnie druga niespodzianka — wyprowadzono go na spacer.
Teraz on zkolei, chodząc między suchotniczemi drzewkami, spoglądał badawczo na szeregi okien, czy nie ukaże się w którym z otwartych lufcików jaka twarz znajoma?
Daremnie jednak patrzał: nikt nie wyjrzał.