Godzina pewnie była nieodpowiednia, więźniowie wypoczywali po obiedzie, albo może czytali.
Zwrócił więc pilną uwagę na ziemię, na drzewa, aby przekonać się, czy nie uda się czasem zdobycie pręcika.
Na pożółkłej, jesiennej, murawie, leżało wprawdzie kilka sękatych badyli, ale znajdowały się tak daleko od dróżki spacerowej, że o podniesieniu ich nieznacznie mowy być nie mogło.
— Zresztą są pewnie zmurszałe!... — pocieszał się, odchodząc do celi na wezwanie pilnującego żandarma.
Wydało mu się, że spacerował niezmiernie krótko, próbował nawet zwrócić na to uwagę żandarma, pytając go, ile minut wyznaczono na spacer, ale ten nie odpowiedział mu nic zgoła, jakby go nie słyszał.
Minęło parę dni.
Przyzwyczaił się do celi, z której go nie ruszano, przyzwyczaił się do spacerów.
Na prośbę, żeby mógł napisać do matki, odpowiedziano mu, że listy wolno pisywać raz na miesiąc, określonego dnia, że termin wczoraj upłynął; wcześniej więc jak za cztery tygodnie listu wysłać nie może.
Pragnienie porozumienia się z towarzyszami więzienia dręczyło go jak zmora. Podejrzewał, iż go żandarmi oszukują, że wolno więcej, niż mu mówią i że on tych swoich przywilejów nie wyzyskuje...
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/181
Ta strona została przepisana.