rzyczce pojawiły się rumieńce, oczy zabłysły wesoło. Kiedy nie mógł pracować, chodził sobie po celi i wyśpiewywał piosenki, które często sobie układał. Żandarmi nie niepokoili go więcej, przyzwyczajeni do trybu jego zachowania się; nie przenoszono go również, czego bał się obecnie ogromnie. Wogóle traktowano go lepiej i Józef przypisywał to głównie swej hardości:
— Gdybym ustąpił i przyznał się, toby mnie gnębili więcej, żeby reszty się dowiedzieć!... A tak, dali spokój, bo widzą, że napróżno!... A może nawet myślą, że nic nie wiem i wypuszczą mnie niedługo!... Ha, wtedy dziura zostanie dla innego!... — myślał z żalem.
Robota mocno posunęła się już naprzód, gdy pewnego wieczora, ku wielkiemu przerażeniu Józefa, szczęknęły rygle i wszedł wachmistrz żandarmski. Rozejrzał się, jak zawsze, podejrzliwie po celi i spytał, cedząc wyrazy:
— Czy nie zrobi pan jakich zamówień do sklepu? Jeżeli ma pan pieniądze w kancelarji, to może pan kupić sobie cukru, herbaty, bułek, wędliny, papierosów...
— Mam trzy ruble!... — odrzekł pośpiesznie Józef, trochę zmieszany widokiem wapiennego i ceglanego pyłu, których nie zdążył zmieść z pod pieca.
— Nie trzy ma pan, a sześć!... — poprawił go wachmistrz, zaglądając do swojej książeczki.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/185
Ta strona została przepisana.