Tym razem był to korytarz wesoło-niespokojny, ten sam, którego okna wychodziły na wały forteczne, gdzie po raz pierwszy wyjrzał przez okno i próbował porozumieć się z sąsiadami. Szkoda, że nie w tej samej umieszczono go celi. Ale i ta była niezła, sucha, ciepła, widna. Wogóle inny wstępował duch w człowieka!... Ogarniał jakiś specjalny nastrój. Przedewszystkiem tu wcale nie było tak strasznie cicho, jak gdzie indziej. Coraz stukano do drzwi. Żandarmi biegali zatroskani od celi do celi, nie przyciszając nawet kroków. Rozmowy z nimi więźniowie prowadzili wcale nie szeptem, a głosem donośnym i śmiałym. W celach rozbrzmiewały pieśni i śmiechy, oraz słychać było nieustanne prawie to tu, to tam kołatanie.
Do Józefa również zastukano natychmiast, skoro tylko posługacz wniósł mu śniadanie.
— Kto?... Skąd?... Jak?... Za co?...
Odpowiedział, trochę zmieszany natarczywością i odwagą, z jaką pukano, nie bacząc na obecność pod drzwiami żołnierzy i żandarmów. Dowiedział się, że sąsiaduje z nim Frączak z P. P. S., z frakcji rewolucyjnej, z czego bardzo się ucieszył, bo zawsze marzył o poznaniu tej awanturniczej partji. Z drugiej strony miał lewicowca Potockiego. Dziwiło go trochę, że ten tak samo hałasuje i dogaduje żandarmom, jak „frak“ i poczuł do niego za to również sympatję.
— Przewiercę dziurę do obu! — powiedział sobie i wziął się do tego zaraz po śniadaniu. Na
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/189
Ta strona została przepisana.