o zmroku, kiedy roznoszono światło i kolację. Żandarmi w tym czasie, jakby głuchli i ślepli, tolerowali rzeczy, za które w czasie zwykłym robili awantury. Więźniowie stosowali się do tej milczącej umowy i w innym czasie zachowywali spokojnie, z wyjątkiem rzadkich wypadków, wymagających niezwłocznego porozumienia się lub przesłania jakich wieści ważnych, przyniesionych z widzenia przez krewnych albo uchwyconych na spacerze.
Józef poddał się cichemu „regulaminowi“ korytarza. Rano i o zmroku korespondował, stukał, przysyłał pocztę, wreszcie rozmawiał z sąsiadami przez „telefon“, to jest dziurką w murze; we dnie chodził wkółko po celi, jak więzione tygrysiątko, marzył, przysłuchiwał się krokom sąsiadki wgórze, która spacerowała rzadko, nieśmiało i cicho, jak motyl. Wtedy serce mu poczynało bić mocniej i ogarniało go uczucie dziwnej tkliwości.
— Biedna! Jakże ona cierpieć musiała i co robili z nią ci oprawcy!... — myślał, zaciskając pięści. — A jednak są takie, co się odważają!...
I chodząc po celi, głośno deklamował:
„Och, nie zginęła nasza Ojczyzna,
Póki kobiety to czują;
Bo z ich to piersi płynie trucizna,
Którą wrogowie się strują!“
W takich momentach nie dbał, czy żandarm patrzy i słucha, czy nie, czy się gniewa, czy grozi...
Mocnym głosem wypowiadał upajające go my-