W tym czasie zaszły dwa wypadki, które odegrały ogromną rolę w historji jego duszy.
Pewnego dnia wezwano go w niezwykłej godzinie do kancelarji, a stamtąd, nie powiedziawszy ani słowa, wpuszczono go do obszernego pokoju, przedzielonego nawpół podwójną przegrodą z gęstej, drucianej siatki. Poza tą siatką, niby za mgłą, ujrzał postać matki. Obok niej stał dobrze mu znany wachmistrz żandarmski z ceglastą, drewnianą twarzą, tęgi, dorodny, opięty w mundur niebieski.
Stał z miną wyżła, wartującego nad zwierzyną.
Widok ten uderzył Józefa jak obuchem w głowę. Był pewny, że jego matka została również aresztowana i zatoczył się wbok tak, że musiał ręką oprzeć się o ścianę. Matka przypadła do kraty.
— Józiu, Józiku, dziecko moje!... Co ci to?... Ach jaki on blady, jaki mizerny?!... Co oni z nim zrobili?... — szepnęła przez łzy, gradem płynące po zawiędłej, pomarszczonej twarzy. — Pewnie źle ci jeść dają? Przyniosłam ci trochę jedzenia