— Nie, nie gada; ciężko nam, ale nie gada... Kiedym tu szła, to mi też kazali, żeby cię skłonić, ale ja... nie... Ty sam wiesz... Ciężko nam, ale błogosławię cię, synu!... W imię Ojca i Syna... — mówiła cicho.
— A nie dowiadywałaś się, matko, jak stoi moja sprawa? Czy długo jeszcze się przeciągnie?... Nic mi nie mają do zarzucenia, bo ja nic nie wiem...
— To samo mówiłam, kiedy mi kazali cię skłaniać... Nic nie może powiedzieć, bo nic nie wie, mówiłam. Chcę prośbę do prokuratora podać, żeby cię wypuścili za poręką, albo kaucję pozwolili złożyć... Dobrzy ludzie obiecali znaleźć na to pieniądze...
— Cóż ci odpowiedzieli?... Mówiłaś już o tem?
— Mówiłam. Krzyczał na mnie bardzo... jenerał... Mówił, że krnąbrny jesteś, nieposłuszny, że cię nie puści... Ale podobno każdemu tak gada. Więc mi radzą, żeby podać prośbę. Cóż ty na to?
— Owszem, można! Byle tam bardzo nie prosić!... — odpowiedział po chwili namysłu.
Żandarm spojrzał na zegarek.
— Już czas!... Kończcie...
— Więc widzisz, synu... Przyniosłam ci... Upomnij się... I napisz, jakie książki będą ci potrzebne... Przyniosę... Będę przychodzić... Wszystko, co mogę... — szeptała rwącym się, przejmującym szeptem.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/207
Ta strona została przepisana.