Ręce położyła na siatkę drucianą, jakby go chciała objąć. Serce mu się warem oblało, boleśnie zapragnął jej dotknięcia i odczuł całą hańbę i okrucieństwo tych podwójnych przegród z żelaza i tych paru stóp pustki między dwiema kratami, oddzielającemi go od matki.
— Do widzenia, matko!... Przychodź, ach przychodź, kochana!... Za dwa tygodnie, powiadasz?...
— Tak mówili...
— Więc do widzenia. Ojca uściskaj, ręce mu ode mnie ucałuj... Niech daruje, że przeze mnie może ma zmartwienie, ale nie można inaczej, nie można...
— Sama mu to mówię, cięgiem powtarzam... Dzieciątko moje, a chroń się, żebyś nie zachorował... Mam nadzieję, że się wszystko dobrze skończy...
— Nie wiem, matko, ale myślę, że tak...
— Kiedy wrócisz do nas, to się urządzimy lepiej... za miastem. Ojcu obiecują miejsce...
— Więc ojciec bez miejsca?
Milczała przez chwilkę zakłopotana.
— No tak, stracił... Kazali rządcy zaraz mu miejsce wymówić, ale to nic, to lepiej... Ciężka służba stróżowska, sam wiesz... Teraz, kiedy ty swoją szkołę skończysz, będziemy mogli innego szukać zajęcia... Przy jakiej willi, lub coś... Mówię ci, że już mu obiecują... Nic to, nie warto się martwić! Ot, głupstwo, byleś był zdrów! — powtarzała żałośnie.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/208
Ta strona została przepisana.