Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/209

Ta strona została przepisana.

— Chłopak pochylił zachmurzone czoło i nic nie odpowiadał. Żandarm znów spojrzał na zegarek.
— Widzisz, matko, nie wiem, czy mi pozwolą... zdawać tutaj maturę!... Muszę się jednak uczyć na wszelki wypadek... Dlatego proszę o książki... Przyślesz mi moje książki szkolne...
— Tylko widzisz, synku: podobno nie pozwalają przysyłać tutaj książek starych, trzeba dawać nowe, nierozcięte... Ale to nic, pozamieniam u antykwarjuszy... z dopłatą.
Chłopcu boleśnie brwi drgnęły.
— Nie trzeba, nie trzeba... Bez tego dam sobie radę, przypomnę tak z pamięci... Nie chcę, żebyście wydawali, wiem, że sobie od ust ujmiecie... Nie chcę!...
— Dziecko moje, przecież ty nasz... — próbowała go przekonywać.
Drzwi za Józefem otwarły się z niemiłym trzaskiem i wszedł żandarm, który go przywiódł.
— Koniec. Proszę wychodzić!
Józef spojrzał na matkę raz jeszcze; zmącone bólem jej oczy przeszyły go jak dwa zatrute sztylety, poczuł, że znów blednie i słabnie, rękę mimowoli do serca przycisnął, usta zaciął, kiwnął jej głową i wyszedł.