opalany piec grzał słabo i Józef kładł nieraz na siebie nietylko palto, ale ubierał się nawet w kołdrę podczas odrabiania lekcji. Stosunki z sąsiadami spowszedniały mu i osłabły. Z „lewicą“ prawie nie rozmawiał, a od „fraka“ odbierał wprawdzie po dawnemu gazetki i wiadomości, lecz nie sprawiały one na nim teraz tego wstrząsającego, co dawniej, wrażenia. Co dwa tygodnie miewał z matką widzenie i czekał na nią zawsze z głębokiem wzruszeniem. Na wigilję przysłali mu rodzice opłatek i trochę ciast, lecz przyszły z ogromnem opóźnieniem, tak, że święta spędził jak zwykle na pracy. Rozmyślać i żalić się nad swoim losem nigdy sobie nie pozwalał.
— Mazgajstwo!... — mruczał, marszcząc młode brwi i odpędzając od siebie wspomnienie ubogiej wigilji w rodzinnej komórce stróżowskiej.
O zmroku zawołał go do „telefonu“ frak i zaśpiewał mu cichutko kolędę własnego układu
W miłości i zgodzie
Siedzą razem w kozie
Z. W. C. i „beki“,
Fraki i es-deki.
Wszystkich połączyła
Ta sama mogiła!
Oj kolenda, kolenda!...
Józef poprosił o wyjaśnienia, co to za Z. W. C. i dowiedział się, że to są inicjały Związku Walki Czynnej, utworzonej w Galicji, a mającej za zadanie stworzenie wojska polskiego dla walki zbrojnej o niepodległość ojczyzny.