Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/214

Ta strona została przepisana.

Baczność!... Sztywny, jakby kij połknął, uroczysty i skrupulatny w wykonaniu najmniejszego szczegółu, maszerował do ściany, zatrzymywał się, zawracał na pięcie i znów maszerował z dostojeństwem i powagą „prawdziwego żołnierza“.
Zaniepokojony żandarm parę dni pilnie obserwował przez okienko we drzwiach nową „sztukę“ więźnia, której towarzyszyła głośna i sroga komenda...
— Trzeba dać znać, może zwarjował!... — mruczał, odchodząc ode drzwi.
Nazajutrz przed samym zmrokiem drzwi celi Gawara otworzyły się szeroko i wkroczył przez nie sam — Don Pedro w towarzystwie wachmistrza. Józef, który grzał się pod piecem, mimowoli postąpił krok ku niemu.
— Cóż to, słyszałem, że pan tu wyrabia jakieś niestworzone rzeczy, musztruje się pan... Cóż to znaczy? I poco to?...
— Zimno, mało mam ruchu...
— W piecach codzień palą. Grzałeś się pan tylko co przy piecu...
— Grzałem się, bo zimno...
— Cóż to znowu?!... Chcielibyście, żebym wam Włochy urządzał, Sycylję, Monte Carlo... Jeszcze czego? Nie trzeba było broić, mielibyście ciepło... Żadnych tłumaczeń i żadnego gadania!... Nie wolno i koniec! A ruchu to pan możesz użyć, chodząc wkoło celi... Musztry wymyślił!... Może jeszcze do tego związku należysz i tu mi szkołę chcesz urządzić?... Zobaczymy!...