Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/225

Ta strona została przepisana.

dali to miejsce koło bramy fortecznej, które zwano w żargonie więziennym „Czerwonem Polem“.
Wpobliżu, na wysrebrzonych światłem księżyca śniegach, jakieś budynki kładły czarne, kanciaste cienie, a woddali majaczyły białawosine wały z cieniami szyldwachów na grzbietach. W ciszy niezmiernej skrzyp nieustanny i rytmiczny kroków żołnierskich rozlegał się jak szmer owadów, drążących stare, zmurszałe drzewo.
Józef zamyślony nie zauważył, jak takie skrzypienie zbliżyło się pod jego okno.
— Ty czewo? Slezaj!... A to ja tie... — rozległ się naraz zdołu gniewny krzyk.
Józef spojrzał pod siebie i dostrzegł tuż pod oknem szarą figurę sołdata, mierzącego doń z karabinu.
Była to rzecz niezwykła — dotychczas żołnierze ci zachowywali się dosyć dobrodusznie.
— Nu, nu!... Nie bud’ durak!... Siejczas sojdu!... — uspokoił go i zamknął lufcik.
Żołnierz ziewnął głośno i poszedł dalej, skrzypiąc ciężkiemi butami na śniegu.
Od tego dnia w korytarzu zapanował jakiś bolesny, naprężony spokój, przerywany od czasu do czasu gorączkowem stukaniem; wtedy to przychodziły rozmaite wieści o odbyć się mającym procesie, o terminach, o istocie oskarżeń.
Wymieniano nazwiska podsądnych, ale Józef nie znał nawet ze słyszenia żadnego z nich. Niespokojna atmosfera więzienia udzieliła mu się