Melancholijnie przeglądał regulamin musztry i uśmiechał się doń, jak do starego przyjaciela, który daremnie usiłował go pocieszać.
Wilgoć i zimno murów więziennych znalazły nagle dostęp do jego duszy, niszcząc tam wszelkie ciepło marzeń i czynnej egzaltacji.
— Najlepiejby umrzeć!... — pomyślał raz o szarym, cichym zmroku.
To go otrzeźwiło.
— Nie, nigdy!... Niech mnie lepiej oni sami zabiją!... — powtarzał z dawną energją.
Ale nie czuł jej w sercu i rozumiał, że zginie, zmarnieje, jeżeli wkrótce nie nastąpi jakieś zewnętrzne uderzenie, które wyprowadzi go nareszcie z tego niezmiernie nużącego i niebezpiecznego stanu. Pisał kartki do matki, stukał na górę do chodzącej ponad nim cichemi krokami towarzyszki więzienia. Odpowiedź na listy nieprędko przyjść mogła, a towarzyszka z za sufitu przestawała chodzić, słuchała stukania, ale nie odpowiadała na nie wcale.