Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/231

Ta strona została przepisana.

niem czarnych oczu. Zobaczywszy Józefa, wyciągnął zaraz rękę i uśmiechnął się doń.
— Acha, przyszliście, towarzyszu!... Bóg wam zapłać!... Chodźcie, chodźcie, to niedługo!...
— Piorun!... — przypomniał sobie nagle Józef.
— Tak, tak! Piorun!... Poznaliście?... Hę?!... Chodźcie bliżej, siadajcie... Może herbaty! Jeszcze ciepła.
— Jakże się stało?... Jakże oni pozwolili!...
— Nie wiem, ale pozwolili... Każdy prosił, co chciał, więc go prosiłem o jaką żywą duszę, bo mi ciężko samemu... A że nikogo tu nie znałem prócz was, więc wymieniłem wasze nazwisko. Nie gniewajcie się, przecież to niedługo...
Józef obejrzał się na zamknięte już drzwi celi.
— Jakto niedługo?... Wypuszczają was?...
— A juści!... — uśmiechnął się krzywo. — Wypuszczają...
— Wolnym będę niedługo, obywatelem rajskim!... Żaden żandarm mi już nic nie zrobi... Ale widzę, wy tam nic nie wiecie... Nie stukacie wcale do siebie, czy co?... To nie wiecie, że... do piachu idę?... O sądzie nic wam niewiadomo?...
Józef zadrżał.
— Owszem — odrzekł zbielałemi ustami. — O sądzie wiedziałem, ale tam o was nie... mówiono!
— Jakto nie mówiono? Byłem w spisie, nawet w gazetach stało o mnie i dużo nawet. Pokazywał mi adwokat: Walenty Przepiórkowski.
— Walenty Przepiórkowski?