Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/233

Ta strona została przepisana.

— Ale jakże się udało wam uzyskać pozwolenie na widzenie ze mną?... — przerwał mu Józef.
— Mówiłem już: pytali każdego po zatwierdzeniu wyroku, czego chce... Rodziny nie mam, listów nie pisuję... Papierosy kurzę tylko... Mam ich dość, widzicie... Starczy!
Znów się gorzko uśmiechnął.
— Palicie, towarzyszu? Bierzcie!... Obiad sobie kazałem dać... Ale strach mię ogarnął, jak mnie tu zamknęli... Zacząłem walić we drzwi!... Zabijcie mię zaraz, natychmiast, albo dajcie mi kogo... Więc przyszedł naczelnik... Księdza ofiarował... Ale co ksiądz? Podobno, że tu jest on podrobiony, taki sobie szpicel zwyczajny, przebrany w sutannę... Więc powiedziałem: nie! Chciało mi się z jakąś czystą duszą pogadać, z towarzyszem! Więc was wezwałem... Już mi nie żałujcie tych paru godzin... Co?...
— Ależ, nie, owszem! Rad jestem, jeżeli wam choć trochę pomóc mogę... — odszepnął Józef, tłumiąc łzy.
— Bo widzicie, mówią o mnie: bandyta, zbój! A wcale tak nie jest!... Wcale ja bandytą nie jezdem... — mówił gorączkowo. — Poszło to stąd, że mnie z partji wyleli, z P. P. S. Gorycz mię zalała, bo czego ja dla partji nie robiłem; ileż to razy, gdy trzeba było, łba nadstawiłem... Ostatnią kroplę krwi gotówem był oddać... I żeby za co, ale zupełnie za nic, za głupstwo... Sklep monopolowy bez rozkazu rozbiliśmy, dwóch soł-