Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/235

Ta strona została przepisana.

winy prosił... A jakie moje winy?... Nie mowny jestem sam... Z tobą tak, towarzyszu, teraz gadam, bo to ostatnie... Ot, rozdnieje, albo nawet i przed świtem wezmą mnie... I tyle zobaczę świata, co czerwonego pola za wrotami... I nawet krzyknąć sobie nie mogę: niech żyje Polska, niech żyje P. P. S.! Psia moja dola, psia, towarzyszu! A wszystko przez co? Przez te z partji wylanie!... Lepiejby mnie wtedy odrazu zabili!...
Mówił gorączkowo, bezładnie i niezmiernie szybko, jakby się bał, że mu nie dadzą dokończyć.
Gawar milczał, oszołomiony tym wodospadem słów i uczuć.
— Co?... Czy nie lepiej, żeby mnie wtedy zabito w pełni chwały, niźli żebym tak się mordował, jak teraz, co mię ze strykiem na szyi trzymają już dwa tygodnie... To po ludzku, co?... Mówią, że nie miałem litości!... A oni ją mają? A co narodu przez nich cierpi, co? A i teraz, to oni mają litość, co? Przecież ja, towarzyszu, mam dwadzieścia trzy lata... A może ja się chcę poprawić, może ja wszystko pragnę wynagrodzić, może ja poznałem swój błąd?... A oni wtedy właśnie... do piachu... Czy to tak dobrze, towarzyszu?... Czy to tak sprawiedliwie?... Jak tak, to ja nikogo wstydzić się nie potrzebuję: ja ich, oni mnie...
Kto mocniejszy, ten ma rację... Co, nie?! Psiekrwie, dranie, katy, co krew piją naszą!...