Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/236

Ta strona została przepisana.

Podnosił głos, rozpalał się coraz więcej, włosy burzył na głowie i chodził szerokiemi krokami po celi.
— Zapewne... — bąkał wystraszony Józef. — Ale towarzyszu, opowiedzcie lepiej, jak to było... od początku! Słyszałem coś dawniej, mówiono po Warszawie, że to na Złotej jakiś „Piorun“ manifestację całą od ataku żołnierzy wybawił... Czy to wy byliście, towarzyszu?
Skazany zatrzymał się, w szeroko otwartych, nawpół przytomnych jego oczach błysnęło nagle łagodne, prawie wesołe światełko.
— Tak, to ja byłem. Jakże to słyszeliście? Od kogo?...
Uśmiechnął się i wargę dolną z pewną dumą wysunął.
— A co?... Abo źle było?
— Owszem, cuda o tem słyszałem, gdyż w tym domu, z którego rzucona była bomba, mieszkali rodzice mego kolegi i on z okna wszystko widział.
— Z pod którego numeru?
— Z pod dwudziestego pierwszego.
— A widzicie, że nie!... Bo ja z pod dwudziestego numeru rzucałem... A było to tak. Opowiem wam w szczególności. Wieczorem przychodzi do mnie towarzysz „Samuraj“, który był u nas dziesiętnikiem i mówi: jutro rano u mnie zbiórka, mamy iść w ubezpieczenie pochodu z Żelaznej! Rozkaz! — odpowiadam. — W ubezpieczenie, to w ubezpieczenie, jak każe-