Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/240

Ta strona została przepisana.

licja była przy bramie. Kazali se otwierać, lecz nikt im nie odpowiadał, bo stróża Srogi do mieszkania wepchnął i tam zamknął, a reszta znikła z bramy, jak wymiótł. Pokołatali, pokołatali i poszli. Poczekawszy chwilę, Srogi furtkę otworzył, uchylił trochę. Już śpiew było wyraźnie słychać, a z drugiej strony stuk kopyt końskich. Wyjmuj! — woła na mnie. Byłem przedtem już w tylu sprawach, ale zawsze z bronkiem, tu pierwszy raz z „babką“. Rzucać nią to nas uczono ale zawsze... co innego rzucać tak, co innego w ludzi. — Pamiętam, ręce mi drżały, że ledwiem sznurek od tej jedwabnej torby rozplątał. I nie ze strachu przecie, ale bez ten pośpiech, czy aby zdążę... Bo już słyszę, ruszyli z kopyta, dudni po bruku, jakby beczkę toczył... Czas! — krzyczy Srogi, furtkę naoścież otworzył. Wypadłem... Leci na mnie chmura koni, szczęk, łoskot, krzyk!... Rzuciłem... Błysk, dym, huk straszny... Potem już nic nie widziałem, gdyż uderzyło mię w piersi jak młotem, zamroczyło i potoczyłem się pod mur. Gdym się ocknął, byłem znowu w bramie. Srogi tarmosił mię za ramię... — Piorun! Piorun! Towarzyszu! Ocknij się!... Uciekamy!... Oni tu będą za chwilę!... Słyszysz! Piechota!... Drugiej nie mamy!... Wezmą nas... Chodź, towarzyszu!... Chodź!... Zaraz tu będą...
Ręką oczy przetarłem, bo mi coś wzrok przysłaniało, patrzę — krew!... Nie było czasu na wycieranie się. Srogi mię pchał przed sobą siłą... Do bramy już się dobijali żołnierze, klęli i walili