Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/241

Ta strona została przepisana.

kolbami karabinów w furtkę... Na szczęście klucz od niej miał Srogi w kieszeni!... Podwórko tego domu było od sąsiedniego oddzielone przybudówką i murem. Srogi drabinkę znalazł, nie wiem już gdzie, bo siedziałem jak ogłuszony z mgłą w głowie i oczach. Dostaliśmy się na dach, a z dachu, przeciągnąwszy tę samą drabinę, na drugą stronę... Robiłem, co mi Srogi kazał, ale nic nie rozumiałem i dopiero potem, jak mi opowiedział wszystko, skapowałem, jak to było... Nikt nas nie widział, bo wszystkie lokatory w strachu wielkim pochowały się po dziurach... Ledwieśmy zeszli na drugą stronę, usłyszeliśmy krzyki i tupot nóg żołnierskich na opuszczonem przez nas podwórku. Srogi drabinę pośpiesznie od muru odstawił i rzuciliśmy się do bramy... Ale brama okazała się również zamknięta, a przez nią przez szpary dostrzegliśmy żołnierzy... Ani stróża, ani stróżowej nie widać nigdzie! Nie było rady. Po schodach puściliśmy się na górę, pukamy na pierwszem piętrze, na drugiem, chcieliśmy prosić, żeby nas ukryli — nikt nie otwierał. Dom jak wymarły. Dopiero na trzeciem piętrze znaleźliśmy lokal otwarty, puściutki. Stoją szafliki z farbami, pendzle leżą, stoją drabinki, ale żywego ducha nie widać... Okno otwarte... Srogi wyjrzał na ulicę... Narodu jak wymiótł, ani żywej duszy, same sołdaty i policaje... Ha, będziemy się bronić! — mówi. Połóż się trochę i wypocznij, a ja tymczasem pomyślę... Położyłem się na podłodze, wyciągną-