— Daj pokój, matko!... Nie pokazuj im... nic z twego bólu... Niech nie widzą!... — mówił chłopiec cichym, przejmującym głosem, całując pomarszczoną, spłakaną twarz.
Matka czepiała się go wciąż w zapamiętaniu, powtarzając:
— Dziecko... dziecino!... Zabierają cię, zabierają!... Na zawsze!... Ja wiem, na zawsze!... Nie puszczą cię już, oj nie!... Nie zobaczę cię, gołąbku mój, synusiu!... Chłopaku mój!... O Boże, Boże, zmiłuj się nade mną!
— Dosyć!... Powiedziano, że dosyć... Żadnej wy nie macie miary, Polaki obrzydłe!... Daj wam palec z litości, to zaraz całą rękę chwytacie! Bierzcie chłopca!... Marsz! — ryknął wreszcie Worobjew na stójkowych.
Raz jeszcze uścisnął Józef długo i gorąco matkę, pochylił się i objął wpół ojca, który go tylko wstydliwie pogłaskał po głowie twardą, namuloną ręką.
Popychając przed sobą aresztowanego, policja wyszła za furtkę. Kroczyli, ciężko stąpając, a za nimi biegł cichy okrzyk:
— Jezus, Marja!... Matko Przenajświętsza!... Synu, syneczku!
Rychło wszystko wraz ze szmerem miarowych kroków stójkowych utonęło w turkocie i gwarze ulicy.
Józefowi wydało się, że nagle oderwał się od czegoś, z czem był dotychczas mocno zrośnięty i że płynie samotnie w nieznany, groźny świat.