Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/42

Ta strona została przepisana.

widokiem łachmanów i dzikich spojrzeń, błyskających tu i tam wśród zmroku, zatrzymał się u proga.
— Hej, kogo Bóg prowadzi?...
— Odkąd to salcesona Bogiem nazywasz!? Hę... Gęba ci się niedługo w ryj zamieni...
— Zazdrościsz mi, psia twoja mać, że mam ładniejszą niż twoja...
— Nie maćkuj, nie maćkuj, bo jak ci po rusku odpowiem, że zaraz zrozumiesz... Wspomnę ci rodziców od samego proroka Adama...
— Ho, ho, ho!...
— Ach ty zapiłowany, zakitowany... Szturcham cię w samo serce...
— Przestańcie!... Spać nie dajecie. Powarjowali... Co się stało? Hałas taki!...
— Chłopca przyprowadzili. Tobie dziwo!
— Dajta pokój!... Cóż to, kawalijerze, nie podchodzisz?... Prosimy grzecznie!... Polityk pewnie. Może pe-pe-es?
Józef nie ruszał się, onieśmielony doreszty ochrypłemi głosami, ohydnemi przekleństwami, jakie nawet on, syn stróża, rzadko słyszał i złowrogim wyrazem twarzy widocznych mu coraz wyraźniej w rudym półmroku lochu, w miarę jak oczy jego przyzwyczajały się do ciemności.
Wtem kupa łachmanów, leżąca u jego nóg, podniosła się, ogromny, półnagi drab stanął między nim i światłem, schwycił go bez ceremonji za kołnierz i przycisnął do muru. Józef nachylił się i próbował uwolnić się od drapieżnej łapy.