— A co teraz robić?... Tu stać tobie nie wolno!... Tu miejsce dla straży!... — mówił z wahaniem w głosie i spoglądał na drzwi „ula“, z którego niby żądła os wybłyskiwały szydercze spojrzenia i białe zęby wczorajszych chłopca oprawców.
— Hej, rura!... Dawaj go sam!... On nasz!...
— Alocny, ścirwo, chodzi jakby nic po wczorajszem!...
— Dziesiątemu zakaże, żeby nie pyskował!...
— Nauka dla „szpików“!
Widok tej zgrai dzikiej, okrutnej, mordującej go zawczasu wzrokiem, wstrząsł chłopakiem.
— To są moi rodacy, ja... dla nich!... — myślał z goryczą. — Słuchajcie, zaraz zawołajcie mi doktora!... — zwrócił się do stójkowego.
— Doktora? A poco?...
— Żeby protokół sporządził, żeby poświadczył, co tu ze mną zrobiono, żeby świat wiedział — powtarzał drżącym głosem.
— To tak! To ja cię herbatą napoić kazałem, a ty... protokół! Nic z tego!... Dochtór tu nie bywa!... I co z dochtora!?... Nic ci nie było... nikt ci nic nie zrobił... Może to ty sam się potknął i upadł na mur, na twarz!... Kto widział, że ciebie bili?
— Właśnie o to chodzi!... Doktór pozna!... Jak mnie zabiją, to też pozna... Jest jednak i na was prawo!... Tu mnie widzieli: wszystkich powołam na świadków!... Ciebie też!... — zwrócił się do stójkowego.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/54
Ta strona została przepisana.