Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/59

Ta strona została przepisana.

Niewyspany, przeziębły i udręczony chłopak ciężko stąpał po nierównym bruku środkiem ulicy między dwoma policjantami, prowadzony jak zwykły złodziej. Nie czuł jednak najmniejszego upokorzenia, przeciwnie z wielkiem podnieceniem rozglądał się wciąż wokoło, pełen nadziei, że zobaczy matkę lub ojca, którzy wiedzieli dobrze, jakie są obyczaje w cyrkułach i kiedy wyprowadzają stamtąd aresztowanych.
Liczył również, że baba ze stróżówki już zdążyła ich uprzedzić. Nadzieja wszakże zawiodła go, rodziców nie spotkał, a kiedy prosił stójkowych, żeby zboczyli trochę z drogi i pozwolili mu wpaść na chwilkę do domu po trochę bielizny, jedzenia i pieniędzy, stójkowi odpowiedzieli, że zrobiliby to bardzo chętnie dla jego ojca, którego znają, ale że surowo im nakazano iść bez zwłoki i zboczeń, gdzie im kazano... a gdzie kazano, tego powiedzieć nie mogą. Że wczoraj już rodzice jego byli w cyrkule i starali się o widzenie z nim, lecz odpowiedziano im odmownie pod pretekstem, że go już w cyrkule niema, że go zabrali, niewiadomo dokąd, żandarmi...
Wiadomość ta boleśnie go uderzyła, nawet się zląkł trochę. — Dokąd go wiodą i co zamierzają z nim uczynić!?... Jak to dobrze, że jednak tę babę poprosił... Choć jakiś ślad znajdą... Zobaczą, jak ich na każdym kroku okłamują, nauczą się ostrożności, może ta baba powie im, co tu w cyrkule z nim zrobili!... Wyglądała na litościwą. Ale to gorzej, bo nabawi matkę niepokoju,