Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/60

Ta strona została przepisana.

a nic już przecie nie wróci z tego, co się stało!... Trzeba samemu sobie radzić!... Pewną otuchą napełniła go okoliczność, że spotykał coraz więcej uczniów i uczenic z książkami w ręku lub tornistrami na plecach, śpieszących do szkoły.
Choć więc był bardzo osłabiony głodem i przeżytemi wrażeniami, choć nogi uginały się pod nim i plątały stopy, zbierał sił ostatek i szedł raźno, kontent, że go nie wiozą, licząc na to, że spotka kogo z kolegów, a ten zawiadomi „organizację“ o jego aresztowaniu, uprzedzi, żeby miano się tam „na baczności“. Może nawet pójdą za nim, aby wyśledzić, w jakiem zamkną go więzieniu i uwiadomią jego rodziców...
— Napewnobym tak zrobił, gdybym kogo spotkał, wleczonego do ciupy! — rozmyślał Józef i rozglądał się dalej pilnie po ulicach.
Gdy wyszli na Marszałkowską, słońce przerwało gęste, nad miastem wiszące chmury i ozłociło jedną stronę ulicy z oknami na piętrach jeszcze zasłoniętemi roletami, ze wstęgą sklepów na dole, gdzie grające kolorami wystawy i lustrzane szyby otwartych już zakładów, gęsto jeszcze przedzielone były szaremi, karbowanemi smugami opuszczonych okiennic żelaznych.
W jednym końcu długiej perspektywy ulicznej, wysadzonej szczupłemi, już ogołoconemi z liści drzewkami ledwie się barwił żółto-czerwoną mgłą Saski Ogród, a w drugim końcu wznosił się fioletowy cień wieżycy kościoła Zbawiciela. Ruch już był dość ożywiony; dzwoniąc,