Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/76

Ta strona została przepisana.

Nie ruszył się nawet, gdy drzwi celi otwarły się. Odemknął tylko jedno oko i popatrzył, czy czasem nie przyniesiono mu chleba...
Ale nie: to wszedł posługacz, otworzył pryczę, położył na niej ciemną, zwiniętą w wałek kołdrę i w milczeniu cofnął się natychmiast.
— Kłaść się spać!... — warknął klucznik.
Józef wcale się nie śpieszył; był w okresie nieposłuszeństwa:
— Niech tam! Co mi zrobią? — myślał. — Nie dlatego się kładę, że mi każą, a dlatego, że sam chcę!...
Istotnie, zmęczone jego członki z rozkoszą wyciągnęły się na grubym i chybotliwym wyrku. Nie rozbierał się dla zimna i wstrętu, jaki czuł do cuchnącej kołdry.
Okrył nią tylko nogi i pół ciała...
Wkrótce zasnął głodnym, pełnym przywidzeń snem.
Śniło mu się, że przedziera się przez gęste ciernie, które szarpią mu ciało i ranią, oplątują nogi, wstrzymują, a tymczasem ztyłu ściga go ogromny, czarny niedźwiedź!...
Matka biegnie zboku i woła:
— Józiu, Józieczku!... Uciekaj, uciekaj!...
Ojciec stoi w furtce bramy i macha kluczem...
Aby tylko do tej furtki dopaść!...
Ale niepodobna, siły go opuściły, ugrzęzłe w powojach nogi daremnie się szamoczą...
Trzask, łoskot nadbiegającego potwora wzmaga się, Józef już czuje ztyłu na karku gorący