— Ach, moskale, moskale, łotry!... Rozumie się, że oszukali. Rzecz prosta: inaczej być nie mogło. Słyszana rzecz, żeby moskal słabszemu słowa dotrzymał! — pomyślał Józef z goryczą.
Jednocześnie poczuł, że całe ciało gore mu, jak w płomieniach i z przerażeniem spostrzegł roje pluskiew, opiłych krwią, jak błąkały się po ścianach wzdłuż ramy przymkniętej pryczy, szukając dziennych kryjówek.
— Widzę, że nie będę sam — roześmiał się. — Cóż, trzeba się ubierać! Nie daruję im mego chleba... Zaraz zacznę stukać!...
Rozebrał się, umył z rozkoszą rozpalone, skąsane piersi, ramiona i plecy zimną z kranu wodą, rozczesał palcami rozwichrzone włosy.
— Ani siennika, ani poduszki, ani mydła, ani grzebyka!... Psie juchy, chcą nas zbawiać, według teorji Tołstoja!... Chcą nas koniecznie „sprostaczyć“, „omużyczyć“ — pomyślał po rusku.
— Zobaczymy!... — mruknął głośno.
Czuł się wyspanym, rzeźkim i wesołym. Wczorajszych rozpaczliwych myśli ani śladu. A gdy nadto otwarło się we drzwiach okienko i stamtąd wysunęła się ręka ze sporą krajanką razowego chleba, odrazu odzyskał dawny humor i nawet zagwizdał.
Wtem, łamiąc chleb, trafił na wetknięty weń zwitek papieru; umilkł, odwrócił się plecami do drzwi i kartkę pośpiesznie rozwinął:
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/78
Ta strona została przepisana.