leciała z językiem. Szkoda, że z nią mówił, ale czy mógł wiedzieć?
Widział wyraźnie tuż przed sobą roztrzęsione wzruszeniem i zalane łzami rysy matki.
— Nie mogłem przecież inaczej, nie mogłem, matuchno! I tybyś nie chciała, żebym inaczej postąpił. Ja wiem, kochana, wiem i za to cię tak bardzo, tak bardzo kocham! — szeptał, zakrywając twarz rękami. — Spytam się, czy nie można napisać do rodziców. Matka zapłaci, ostatniego rubla odda, byle mieć kartkę ode mnie. Te socjały pewnie tu dawno siedzą i pewnie mają sposoby... Piszą zapomocą rozmaitych umówionych znaków, ukrywają kartki jak ta w chlebie, którą dostałem. Ale jeżeli oni nie są tem, co piszą?... Jeżeli to są umyślnie posadzeni obok mnie szpiedzy, żeby wydobyć tajemnicę?... Nic, nic im nie powiem, tylko nazwisko, klasę i szkołę, bo to policja już wie przecie! Możnaby dodać, o co mię posądzają, ale nie wiem właściwie sam, o co mię mają zamiar posądzać, gdyż mnie dotychczas nie badano! Co to znaczy, że mnie nie badają? Albo oskarżenie moje jest zupełnie nic nie znaczące, pochodzi od tych radomiaków, albo wszystko wykryto, wszyscy są już aresztowani i badają ważniejszych, odkładając nas młodszych na potem, kiedy będą mieli więcej czasu! Nie, to niemożebne!... Tylu uczniaków, rozsypanych po całej Polsce, żeby w tak krótkim czasie mogli wyłapać!?... Niepodobna! I w jaki sposób mogliby się dowiedzieć!?
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/81
Ta strona została przepisana.