Wkrótce potem klucznik drzwi do niego otworzył szeroko i spytał go, czy chce sam sobie w celi sprzątać, czy woli nająć sobie aresztanta.
— Rubla miesięcznie — dodał, bystro wpatrując się w chłopca.
Za jego plecami stał ze szczotką i ścierką w ręku ten sam aresztant z lisim nosem, który roznosił chleb.
Żal było Józefowi pieniędzy, których miał bardzo mało, ale wlot pojął korzyści ze stosunku z „uświadomionym“ posługaczem i powiedział, iż chce, żeby mu sprzątano i że zgadza się zapłacić żądaną kwotę.
Nachmurzona twarz klucznika cokolwiek zmiękła.
— Może pan wyjść na korytarz na ten czas, kiedy u pana sprzątają!... — zgodził się wspaniałomyślnie.
Józef skwapliwie skorzystał z propozycji i, stojąc wpobliżu drzwi, rozglądał się po korytarzu.
W jednym jego końcu błyszczało jasnem światłem słonecznego dnia duże zakratowane okno; w drugim widać było grubą kratową furtkę, dzielącą korytarz od poprzecznej sionki, za którą widać było drugą kratę, a dalej ciągnął się taki sam ciemny korytarz, z jasnem oknem na końcu.
Po obu stronach korytarza i tu i tam, w równych odstępach, czerniały drzwi okute i zaryglowane.
Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/87
Ta strona została przepisana.