York’skiej Brodway w nocy, ale na paryskich bulwarach jest ona tylko piękna... Mają Francuzi w duszy ten umiar i smak przyrodzony, który przebija z każdej ich pracy, nawet chaotycznej, żywiołowej, pozornie nieprzemyślanej... Tego nie można się nauczyć, ani nie sposób naśladować...
To też zrozumiałą jest rzeczą, że znowu zbiegają się tu z całego świata rzesze ludzi, pragnących dać odpoczynek myślom i zmysłom, udręczonym kołowrotem interesów...
Paryż już dał sobie radę z najściem wojennych barbarzyńców... Już nie widać ani na bulwarach, ani na Montmartre tych „cowbojów“ w dziwacznych strojach, zwycięsko żujących gumę, potrącających przechodniów łokciami, nadeptujących na nogi sąsiadom i bombardujących dusze ich szrapnelami dolarów... Anglików jest dużo. Cały hotel „Lutecia“, gdzie zatrzymałem się, jest przez nich zajęty. Mowę angielską najczęściej słyszy się na ulicach. Są to jednak Anglicy już inni, niż ci, których widziałem tutaj wkrótce po zawarciu Traktatu Wersalskiego. Są o wiele grzeczniejsi, mniej dumni, mniej nadęci... Może w ten sposób pragną złagodzić ostatnie wystąpienia swoich dyplomatów!? Mniej też widać ludów kolorowych, choć słyszałem, że na wyższych uczelniach paryskich
Strona:Wacław Sieroszewski - Wrażenia z Ameryki.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.