gotowują mięsiwo, rybę, jarzyny na karmienie tego wpływającego miasteczka... Zaiste zadanie ministerjalne. Nastaje jednak pewien moment, kiedy i służba skłania na poduszki skołatane głowy.
Nie śpi jedynie ten ktoś ukryty na samem dnie statku, pod którego wprawną ręką i czujnem okiem olbrzym, niosący tysiące istnień, miljony dolarów i interesów, drga nieustannie i drąży nieustannie bezludne przestworza.
Po wąskich, stromych, żelaznych drabinach spuszczamy się do tajemniczego wnętrza. Bucha stamtąd nieznośny żar, przepojony zapachem przegorzałej oliwy, smoły, nafty, benzyny i ludzkiego potu... Przed nami biała ściana, zalana oślepiającem światłem, na niej chaos cyferblatów z nieruchomemi lub skaczącemi wskazówkami na wydłużonych rurkach z kolorowemi, wciąż poruszającemi się cieczami... Widać tam liczne manometry, aeroidy, termometry... Stojący nieopodal oficer nie spuszcza z nich oczu. Idziemy dalej wąskiemi szparami przejść wśród splotów rur, rureczek, drgających wiązadeł i ścięgien maszyny. Zbliżamy się do ziejących straszliwem gorącem potwornych kotłów, opalanych rozpyloną ropą. Zaglądamy przez kolorowe okienko do rozżarzonego jak samo słońce paleniska. Ale ja patrzę na twarze
Strona:Wacław Sieroszewski - Wrażenia z Ameryki.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.