tarz naszego poselstwa p. Podoski i ja. Pięć osób — było więc w kajucie dość luźno, gdyż miała miejsc sześć.
Zawarczały jeszcze mocniej niewidzialne już od szybkiego obrotu śmigła, z pod kół wyjęto drewniane podstawki, aparat potoczył się po porośniętem trawą polu. Zataczamy ogromne koło. Aparat podskakuje coraz mocniej... Ee, doprawdy — to o wiele gładziej idzie na naszem Mokotowskiem polu!... Jesteśmy już na peryferjach lotniska, mijamy jakieś skromne drewniane budowle, podobne do naszych garaży... Nawracamy przeciw wiatrowi. W tem: stop!... Aparat stanął, nawet ogon jego uniósł się cokolwiek ku górze... Pilot niespokojnie wygląda na jedną stronę, jego pomocnik na drugą... Silniki już nie ryczą ale wyją poprostu... Płatowiec drży jak w febrze, ale stoi... Piloci jeszcze raz wyglądają...
— Niema rady!... Trzeba wyłazić!...
Minister Stetson jest widocznie rozgniewany, wychodzi pierwszy, za nim my gęsiego... „Spychacze“ już biegną ku nam z oddala. Przednie koła „amfibji“ utknęły w jakiejś dziurze pełnej czarnego błota.
— Padały duże deszcze! — tłumaczy się pilot.
Odchodzimy na stronę, aby nie przeszkadzać manewrom samolotu.
Strona:Wacław Sieroszewski - Wrażenia z Ameryki.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.