o wiele więcej jakiejś beztroskiej, dumnej wesołości... Nic go nie wiąże, szybuje wolny jak ptak w niedostępnych dlań dotychczas dziedzinach...
Okrążyliśmy miasto, przelecieliśmy nad szeroko rozlaną rzeką i zawróciliśmy wprost na południe, mając po lewej stronie słońce.
Lecimy niewysoko, najwyżej 300 — 400 metrów nad ziemią. Na zachodzie ogranicza horyzont łańcuch zamglonych wzgórz, ale na wschodzie i przed nami otwiera się olbrzymia jasno-brunatna płaszczyzna, pocętkowana równomiernie ciemnemi plamami lasów i podlasków jak skóra pantery. Poprzez przejrzystą błękitną toń pogodnego dnia, widać wszystko pod nami do najdrobniejszego szczegółu. Oto po wąziutkich szynach pełznie maluchny pociąg, ciągniony przez zabawną lokomotywę, wyrzucającą kłębuszki białego dymu i pary. Oto toczy się po nikłej tasiemce drogi drobniuchny żuczek samochodu... Muchy parochodów uwijają się po srebrnych żyłach rzek, przecinających płaszczyznę. Szare kubiki farm tkwią wśród ogrodów i pól, to jasno zielonych od runi wzeszłych już ozimin, to brunatnych i lśniących od świeżo zoranych skib, to wreszcie żółtych od ściernisk...
Na tych ostatnich rozpoznajemy bez tru-
Strona:Wacław Sieroszewski - Wrażenia z Ameryki.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.