tyku rzucał naszym aparatem, jak burza małą żaglówką ,ale z połowy drogi wiatr ucichł i zdążyliśmy dolecieć do kresu przed nocą.
Jeszcze dzień był w górze, jeszcze nasz aparat niósł na sobie purpurowy blask zachodu, ale miasto w dole już płonęło tysiącami ogni i to było śliczne...
Już trzy tygodnie minęło jak wspaniały nasz parowiec, największy pasażerski statek świata, minął olbrzymią figurę Wolności, trzymającą płonącą pochodnię nad zatoką New Yorku. Wdali w porannych mgłach rysowała się i błyskała tysiącznemi skrami okien gromada potwornych „drapaczy nieba“. Te potężne budowle, wyłaniające się tajemniczo z opalowych tumanów jutrzenki, lub rozpływające się niejasno w księżycowej poświacie nocy, czynią najsilniejsze, już pewnego rodzaju artystyczne wrażenie. Zdaje się, że dopiero w nich Amerykanie znaleźli zaczątek architektonicznego wyrazu swej duszy, gdyż pozatem miasta amerykańskie są brzydkie i nie mają stylu. Szeregi ich pudełkowatych domów, wśród których znajdują się pojedyńcze nawet bardzo ładne, nie tworzą jednak wcale miejskiego kra-