i pola, rozkopane kartofliska, powiędłe kwiaty... W porównaniu z naszą „złotą“ tegoroczną jesienią, kompletna zima. — Ołowiane obłoki, szarpane wichurą, suną nad widnokręgiem, wlokąc za sobą sine płachty deszczu. — Twarze ludzi kwaśne i posiniałe, dachy i mury miast mokre i szpetne.
W Berlinie uderzyła mnie jedna rzecz: na czyściuchno wymiecionych ulicach, mokrych od tylko co spadłego deszczu, niema wcale przechodniów. Przejeżdżaliśmy prawie środkiem miasta koło ogrodu zoologicznego, gdzie dawniej roiło się od ludzi i widzieliśmy co najwyżej setkę osób i parę dziesiątków samochodów.
— Wszyscy pracują, wszyscy są w tej chwili zajęci w biurach i fabrykach! — Tem tylko można to objaśnić...
— Tak tu pracują!... Nie mają czasu na spacery!... — przytakuje mój towarzysz.
W innych miastach, nawet w godzinach wolnych, zauważyłem to samo zjawisko: osłabienie ulicznego ruchu. Widziałem te miasta, a w Berlinie nawet mieszkałem kilka dni, w czasie wojny i przed wojną. Ruch był na ulicach szalony. Teraz zrobiły Niemcy na mnie wrażenie przyczajonego do skoku skupionego w sobie... tygrysa. Rzadko widzi się uśmiech, na twarzach posępna troska i zamyślenie, a znów gdy
Strona:Wacław Sieroszewski - Wrażenia z Ameryki.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.