Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Nareszcie armja, bijąc się nieustannie, stanęła nad rzeką Tajdzy-che i żołnierze, po raz pierwszy od tylu dni, dostrzegli przed sobą z wyżyn rozległą równinę.
Gęsty, kędzierzawy las prosa „gaoljanu“, wyższego od konnego żołnierza, pokrywał dno doliny; z pośród niego wyglądały, tu i tam, szare plamy wiosek; srebrna wstęga rzeki oramiała dolinę od południa, a poza nią mgliły się półkolem odnogi tylko co przebytych gór. Na zachodzie, między cyplami tych gór, widniała wielka szczerba, poprzez którą oko uciekało w nieskończoną dal równiny i opierało się o błękit nieboskłonu.
Chciwe oczy wodzów i żołnierzy natychmiast odszukały tam ciemną, wydłużoną linję nasypów kolei żelaznej… Widzieli, jak pociąg za pociągiem odchodził tam, w białych obłokach pary, na północ, na północ…
— Uchodzą!… Uchodzą!… Uciekają!…
I tysiące serc zadrżało z niepewności i rozpaczy, że to może jeszcze nie być koniec, że trzeba będzie raz jeszcze zarzucić sieć wojsk w góry i raz jeszcze odrobić katuszę zaledwie przebytych męczarni!
Lecz od rosyjskiej kolei oddzielała Japończyków bystra rzeka, zarośla gaoljanu oraz małe wzgórze, zamykające szczerbę wyjścia z doliny które zarówno żołnierze jak i oficerowie przezwali dla kształtu zgodnie „Babą ryżową“ — „Mandżujama“.