Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/112

Ta strona została przepisana.

tysięcy słuchaczy w ciągu dwustu pięćdziesięciu lat krążenia tej historji wśród tłumów Japonji.
Cinzo podwyższał urok opowiadania wyrazistą mimiką i modulacjami swego ślicznego głosu.
Nagle zbliska, tuż prawie za nimi, potężny huk wstrząsnął ziemią i powietrzem.
— Artylerja!… Nasze armaty!…
Wielu z żołnierzy zerwało się na nogi, inni na klęczkach chwytali złożoną obok broń lub poprawiali na sobie gorączkowo rynsztunek.
Wkrótce na froncie przed nimi załoskotał huragan strzałów karabinowych i zjadliwy zapach bezdymnego prochu powiał przez zarośla.
Kolumna ruszyła naprzód. Coraz częściej z białych, pękających w błękitach nieba dymów spadał na kolumnę żelazny, morderczy grad i kule, gwiżdżąc żałośnie, tłukły się wśród wysokich badyli gaoljanu. Przedzierali się przez nie w milczeniu, zaciąwszy zęby, nie odpowiadając strzałami wrogowi, choć co chwila rozdzierające jęki bólu lub śmierci wylatały to tu, to tam, z ust niewidzialnych ofiar. Aż zaczęła gęstwina blado przeświecać. Spostrzegli czarne postacie towarzyszy, przytulonych do ziemi, z wyciągniętemi przed sobą karabinami, z których co mgnienie oka błyskały strzały… Nieznośny, świdrujący łoskot kanonady, jak trzaskanie olbrzymiego, żelaznego bicza, przelewał się tuż nisko ponad ziemią, porywał się wgórę przejmującem echem, bił w niebiosa i w dalekie góry…