Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Sygnał kazał im się niezwłocznie położyć.
Byli na skraju śmiertelnego pola.
Nagie, usypane grubym piargem, było ono szare jak oblicze trupa. W wielu miejscach czerniały na nim plamy rzuconych bezładnie ciał w ciemnych japońskich mundurach. Poza tem było zupełnie puste, nieme, opuszczone. Od czasu do czasu pojawiał się nad niem, w różowych od zorzy wieczornej błękitach, gołębi obłoczek szrapnela, rozpościerał swe białe skrzydła i pluł żelazem na te kamienie i trupy. Czasem potworny fugas spadał z wysokości, pękał z łoskotem i wyrzucał wysoko wytrysk czarnego dymu, śmiercionośnych czerepów, piachu i głazów… Ale najstraszliwszy był niewidzialny, a wciąż lecący nad tem polem rój kul karabinowych. Płynął niby niewidzialna, ruchoma rzeka śmierci, świegocąca cienko i zgryźliwie. Jednocześnie cały stożek „Baby ryżowej“, czarno rysujący się na złotem tle zachodzącego za nią słońca, lśnił się od zygzakowatych błyskawic rotowego ognia.
Strzelcy japońscy odpowiadali o wiele powściągliwiej i napozór chaotyczniej. Jedynie ich artylerja ryczała coraz głośniej zoddala, i biła w okopy coraz natarczywiej, jakby siląc się wyzyskać resztki uciekającego dnia. Pękające jej pociski błyskały na tle ognistego nieba, jak skry na stygnącej lawie.
Szybka, ciemna noc przykryła nareszcie swym czarnym kielichem walczących. Umilkły