Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/115

Ta strona została przepisana.

jach pułkownik, Baba, rzucił się na reduty rosyjskie z okrzykiem „banzaj“!
— Banzaj!… Banzaj!… — odpowiedziały im dalekie okrzyki wojsk, atakujących górę od strony przeciwnej.
Z obozu Rosjan odezwały się grzmiące strzały i niemniej groźne okrzyki: hurra!
Gdy walczący zwarli się w ciemnościach, po całej górze zaszamotał się niby wielki skłębiony wąż, niby tajemniczy smok wschodni, błyskając coraz, jak kłami, ogniami rzadkich strzałów, dawanych wprost zbliska w twarze i tułowia.
Wreszcie Rosjanie zostali zepchnięci nadół.
Ale nie minęło kwadransa, gdy znowu pojawili się we wzmożonej sile. Ukryci w zdobytych okopach, Japończycy widzieli w blasku księżyca zwarte ich szeregi, ciężkie, wielkie, pędzące ku nim z nastawionemi bagnetami, jak stado rozjuszonych byków…
Wojska zwarły się bez strzałów i znowu zakotłował się na stromych skłonach czarny, długi, smoczy kłąb ludzkich ciał. Tupot nóg, chrzęst uderzającej broni, ciężkie oddechy tysiąca spartych piersi, okrzyki zgrozy, rozpaczy, wściekłości i bólu zaszumiały nad polem walki, niby posępna pieśń wojny…
Lecz rychło przybyły rezerwy japońskie i zastępy rosyjskie, ślizgając się po okrwawionych zboczach, potoczyły się wraz z swemi trupami nadół.
Nie odbiegli jednak i stu kroków, jak znowu