Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/116

Ta strona została przepisana.

sformowali się w bojowym szyku i, korzystając z ciemnego cienia, rzucanego na ich placówkę przez szczyt góry, ukryli się za głazami, skąd wszczęli niezwłocznie morderczy ogień. Japończycy, przywarłszy płasko do ziemi, starali się im odpowiadać, lecz nie mogli tego czynić, nie wychylając się z za okopów, gdyż Rosjanie byli zbyt blisko… Mężnie więc, wynurzywszy się do połowy z płytkich rowów, prażyli kulami naoślep.
Płynący nisko księżyc skrył się ponownie za spotkany grzbiet góry i pole bitwy oświetlały jedynie krótkie, częste błyskania strzałów… Zdołu dolatywała muzyka i śpiew pułków rosyjskich, śpieszących na pomoc towarzyszom… Japończycy wyczerpali już swoje rezerwy…
Nadeszła chwila stanowcza. Już zabrzmiał rozkaz pułkownika Baby, aby jego oddział uderzył, nie zwlekając, na bagnety i zniszczył przednią kolumnę rosyjską, zanim zostanie wzmocniona, gdy nagły, oślepiający blask zapłonął tuż przed japońskiemi okopami. Były to gorejące kule magnezjowe, rzucone przez kilku śmiałków rosyjskich, którzy podkradli się nieznacznie i teraz uchodzili zupełnie bezkarnie w oczach osłupiałego nieprzyjaciela.
Za chwilę znikli, jak widma, w głębokich, nieprzeniknionych ciemnościach, z których nagle zionęła wichura ołowiu na stojące w jasnem świetle szeregi japońskie…
Śmierć chlasnęła swym biczem po sercach