Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/117

Ta strona została przepisana.

ludzkich i czego nie zabiła, to padło samo przerażone, kryjąc się we wklęsłościach ziemi. Poniżeni i zawstydzeni, nie mogli nawet odpowiadać strzałami na strzały, gdyż z tej odległości każda wychylająca się głowa zostawała natychmiast trafiana przez strzelców rosyjskich. Umilkły wojownicze okrzyki, nawet ranni wstrzymali swe jęki i przez trzask strzałów, przez świst lecących kul, przez cmokania pocisków o ziemię, kości i ciała ludzkie wyraźnie przebijały się jeno dźwięki wciąż zbliżającej się muzyki rosyjskiej odsieczy.
Wtem na okopy, na deszcz śmierci, na białą płachtę nieznośnej jasności, wybiegła ciemna postać żołnierza.
— Cinzo, Sendaj z Joszioka! Teikoku Banzaj!… — krzyknął dźwięczny głos.
I natychmiast jedna z płonących, kulistych pochodni zgasła, przyduszona upadłem nań ciałem człowieka.
— Teikoku Banzaj! — zagrzmiały niezliczone głosy, podniosły się straszne szeregi i, gasząc krwią własną ogień zdradziecki, spadły jak lawina na ukrytych w ciemnościach przeciwników.
I znowu poprzez huk palnej broni zadrgał w powietrzu przeciągły, zmieszany dwugłos walki i śmierci…
Nad ranem, na wierzchołku „Baby ryżowej“, opłyniętej krwią, usłanej pokotem trupów, powiewała biała chorągiew ze Wschodzącem Słońcem.