Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/124

Ta strona została przepisana.

wśród których tryskały kępy cudnych bambusów, przyjaciół człowieka. A bliżej domów mieszkalnych piętrzyły się, niby zielona piana, sady drzew owocowych: morw, moreli, złotych „kaki“, migdałów, grusz, bananów z liśćmi, jak puklerze…
O tak, Tomari miało wszystko, czego mu potrzeba!
Miało prócz tego tuż przed sobą ocean, z którego szafirowej dali co wieczór napływały stada białych żagli rybaczych i, zwinąwszy skrzydła, zasypiały do rana na piasczystej ławicy u stóp cichego miasteczka.
Tak było od wieków.
I dlatego z nastaniem nowej ery, „ery oświeconej“, Tomari nie skurczyło się, nie upadło, owszem wzrosło o kilka domów, które wybudowały tu rodziny samurajów, uciekające od zalewu „joo“ — cudzoziemszczyzny.
Na górnej galerji jednego z takich domów, wzniesionego na pięknem, wysokiem podmurowaniu z niecosanych głazów, stała młoda kobieta w ciemnem, jedwabnem „kimono“ z wiśniowem „obi“ i czerwonym kwiatkiem w czarnych, wysoko zaczesanych włosach. Sposób uczesania i brak czerwonych wypustek na ramionach wskazywały, że jest mężatką. Nie musiała jednak być tutejszą, gdyż w małych, rozchylonych ustach widniały, wbrew obyczajom, białe, nieczernione zęby, a nad błyszczącemi, czarnemi, podłużnemi, jak śliwa, oczyma, wznosiły się ru-