Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/127

Ta strona została przepisana.

ciężko stąpając sztywnemi nogami i postukując swym koszturem, wchodził na schody.
Przeciągnęła się zlekka w wodzie i wyszła, zarzuciwszy na rozgrzane ciało leciuchne nocne kimono w jasno-błękitne fale.
Starzec już siedział w kucki przy drzwiach jej sypialni. Miał brzydką twarz, podwiązaną, jak zwykle, białą chustą aż po oczy. Pozdrowił ją głuchym, zmienionym głosem.
— Co ci to, amma-san? — spytała ze współczuciem.
— Przeziębiłem gardło w czasie onegdajszego wiatru… Ale dziś spotkało mię gorsze nieszczęście, Misawa-san!… I pewnie nie zarobię na wieczerzę, jeżeli nie ulitujesz się, Misawa-san, i nie poślesz do cenroku Teruci… Sklep na pewno jeszcze nie zamknięty… Rzecz w tem, że zgubiłem maść do zwilżania palców… To, co zostało, zaledwie starczy dla ciebie!…
Młoda kobieta wahała się, ale ociemniały wzdychał i chrząkał tak żałośnie, nie ruszając się od proga, a oczy Teruci świeciły taką ochotą przewietrzenia się w ciepły wieczór wiosenny, że kiwnęła wreszcie głową. W dodatku stary wyga już nieraz uciekał się do podobnych wybiegów, kiedy chciał sługę oddalić i powiedzieć jej pani coś na osobności. Ciekawość przemogła.
— Idź. Ale wracaj prędko… Nie zatrzymuj się nigdzie!… Czy wieczerza gotowa?…
— Gotowa. Wszystko gotowe!… — odpo-