Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/132

Ta strona została przepisana.

Ale odtąd miał już oko na ten dom… I znowu w kilka dni potem, gdy stał cicho w cieniu, zapatrzony na rozchybotany ocean, połyskujący w świetle młodego księżyca, wydało mu się, że czarny cień mignął na białem tle górnej „szodżi“. Ponieważ wszakże, mimo małą odległość, nie pochwycił najmniejszego szmeru, zaczął przypuszczać, że mu się przywidziało lub że to był jaki duch opiekuńczy, albo błogosławiony smok, którego spłoszenie mogło przynieść nieszczęście. Odszedł więc cichutko, wlokąc za sobą po ziemi swe gwarliwe godło. Dopiero o jakieś sto kroków uderzył niem z całej siły o twardy grunt, dobywając huk grzmotu i jęk dzwonu z swej potężnej sztaby.
Gdy jednak znowu w dni parę zauważył, jak na tym samym balkonie przed świtem odsunęła się cichutko „szodżi“ i stanął w księżycowym blasku młodzieniec piękny, jak starożytny „kami“, Hogi zląkł się nie na żarty i przywarował, szepcąc: „Namu Amida Butsu“[1]. Ale nazajutrz raniutko, przed powrotem do domu, wsunął się ostrożnie do kuchni czcigodnego Inotsuke Jokojama, brata nieobecnego Inotsuke Takeo, męża pięknej Misawy-san.

Zaspana służąca rozpaliła właśnie ogień we wgłębieniu kuchennem i wieszała nad nim pyzaty imbryk.

  1. Namu Amida Butsu — czczę cię, o wieczny Buddo.