Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/136

Ta strona została przepisana.

— Ha, będziemy czekać! Stróż nocny jest, jak buddyjski spowiednik!… — powtarzał sobie.
Powlókł się ulicą budzącego się miasteczka.
Dym sączył się z kominów, z dymników i łączył z unoszącą ku górze mgłą nocną. Przez rozsunięte szeroko ściany widać było wnętrza pokoi, po których uwijały się gospodynie i ich pomocnice z trzepaczkami, mokremi szmatami, miotełkami, gąbkami. W powietrzu unosił się przytęchły zapach gotowanego ryżu, niezupełnie świeżej ryby i mdłej morszczyzny. Tylko co przybyli z połowu rybacy wyrzucali z łodzi na piasek ogromne, brunatne flądry z perłowemi podbrzuszami i potworne mątwy z wąsami, mackami i odwłokami splątanemi, jak wyrwane wnętrzności. Rybaczki ładowały je w kosze i unosiły na plecach. Inni rybacy rozwieszali mokre, zrudziałe sieci na długich kozłach.
A krótkie, niecierpliwe fale biły w mieliznę, nabiegając z szumem i pianą zdaleka, z mglistych przestworów oceanu, z pod szarych, skłębionych chmur, zaróżowionych zorzą.
Wraz z niemi mknęły chyżo ku brzegowi, chyląc się wdzięcznie, płateczki białych, wydętych wiatrem, spóźnionych żagli.