Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Wychodząc z domu, narzucał krótką, czarną pelerynę, również z herbami, a głowy nie nakrywał wcale. Zato nie opuszczał go prawie wielki, bambusowy parasol, kryty naoliwionym papierem, dobry zarówno w deszcz, jak i od słońca.
Do bratowej nie udał się wprost, lecz, rozglądając się nieznacznie, przeszedł całą ulicę, aż do małej kapliczki czerwonej z białemi, porcelanowemi posążkami lisów i czerwoną „tori“ przed wejściem, jaka stała u pierwszych sosen drogi Tokkaido.
Tu przystanął i, patrząc w nieskończenie długi, zwężający się korytarz ciemnych drzew, rozważał jeszcze, jak ma postąpić i co mówić. Stare, mądre nakazy przewidywały wszystko; chodziło o to, aby je należycie zastosować.
Gdy w zamyśleniu stał z opuszczonemi po wiekami i nieruchomą twarzą, z ręką na rękojeści wachlarza, można było pomyśleć, że się modli.
I istotnie modlił się do duchów opiekuńczych, do przodków znakomitego rodu Inotsuke, aby uchroniły go od mylnych kroków w tak ważnej sprawie…
Przechodnie witali go zwykłem „sajonnara“, zlekka przysiadając i kładąc ręce na zgiętych kolanach. Odpowiadał im bez względu na ich stan i położenie z niezmienną powagą i grzecznością dobrze wychowanego szlachcica.
Wracając, wstąpił umyślnie do sklepu, kupił drobiazg jakiś, poczem u ulicznego kwiaciarza